Laskotki
Translated by Marcin Wróbel
Mamie się zdaje, że jestem tatą. Przytula mnie i nie chce puścić. Mogę się mylić, ale zanim wzięła mnie w objęcia, spojrzała na mnie z taką miłością, z jaką patrzyła tylko na jedną osobę. To trzeba mu przyznać – choć straciła rozum, tata wciąż potrafił ją uszczęśliwić, nawet po śmierci.
Zesztywniałem w jej ramionach. Starałem się to ukryć, by nie ranić jej uczuć. Wolałbym się temu po prostu poddać, poczuć tę miłość. Udawać, że to mnie była przeznaczona. Ukraść ją nieboszczykowi. Albo udawać dla niej, że jestem własnym ojcem.
Czy ona w ogóle tu ze mną jest? Może już zapomniała kogo i dlaczego przytula? Zamarła ze wstydu, mając nadzieję, że sobie przypomni. Próbuję się odwrócić, by dostrzec odbicie jej twarzy w oknie werandy. Wtedy będę miał pewność. Kołyszemy się jak para nastolatków w niezdarnym tańcu, ale mama nie rusza się z miejsca. Stoi pewnie, zacieśniając uścisk.
Dopada mnie klaustrofobia. Całymi latami to ona zamierała w bezruchu, gdy przychodziłem się przytulić. Tolerowała mój dotyk, ale go nie odwzajemniała. Sama z siebie nigdy mnie nie przytulała. A ja zacząłem się do niej tulić ponownie dopiero wtedy, gdy odeszła.
Zbliżają się jakieś głosy. Odsuwam się, sygnalizując delikatnie, że wystarczy już tego dobrego, ale mama nie reaguje. Co z niej zostało? Zniknął nawet lęk przed upokorzeniem wynikającym z publicznego okazywania uczuć.
Na werandzie pojawią się dwie kobiety, które na nasz widok przerywają rozmowę.
– Witam – mówi jedna z nich, podchodząc bliżej. Kiwam głową z uśmiechem i spoglądam na nią z wyrazem twarzy „sama pani wie, jak to jest”.
– Jak się masz? – Kobieta przystaje tuż obok mnie.
– Dobrze – Próbuję znów odsunąć się od mamy, ale ona obejmuje mnie jeszcze mocniej i tracę moją rozmówczynię z oczu.
– A co u twojej mamusi?
Wykręcam szyję, ale dostrzegam tylko bok jej głowy i wielki okrągły kolczyk. Wyobrażam sobie, że huśta się na nim maleńka papużka.
– Świetnie – stwierdzam, rezygnując z prób nawiązania kontaktu wzrokowego.
– Acha – dobiega mnie odpowiedź. Kobiety szurają nogami i znów mam je przed oczami. Kiwają głowami, jedna z nich poszturchuje koleżankę.
Nie mam pojęcia, kto to. Może są z Belfastu. Nie pamiętam, czy już je kiedyś tu spotkałem. A może znały mamę, zanim się to wszystko zaczęło.
– Więc wróciłeś? – podjęła ta gadatliwa, która najwyraźniej nie miała zamiaru się ruszać.
– Tak, na parę dni, a potem muszę wracać do pracy. – Wszyscy udajemy, że prowadzenie rozmowy z osobą miażdżoną w zapaśniczym uścisku jest zupełnie normalne.
– Acha – kobieta spogląda na swoją koleżankę, która uśmiecha się do mnie, kiwając głową. – A jak jej stopy?
Muszę zastanowić się nad odpowiedzią.
– Dobrze – mówię w końcu z uśmiechem tylko po to, by już sobie poszły, bo nadal nie mam pojęcia o co jej chodzi.
– Już cię puszczam – stwierdza, tak, jakbym miał możliwość stąd odejść.
– Dziękuję, powodzenia – kiwam głową.
Uśmiechają się, kiwając mi na pożegnanie i ruszają przed siebie. Czemu za każdym razem, kiedy muszę gadać z ludźmi z Belfastu, mam wrażenie, że gram w kiepskiej irlandzkiej sztuce?
Ich głosy stają się coraz cichsze, aż milkną całkowicie, a ja wciąż tkwię w uścisku.
– Dobra, mamo, przejdźmy się trochę. – Odpycham ją, tym razem stanowczo.
– Nie – sprzeciwia się.
Czuję gęsią skórkę. Jej pierwsze słowo od dziesięciu lat. Od kiedy tata umarł, a ona zachorowała. Wraca. Przynajmniej częściowo. Wydaje jej się, że ja to on i wraca dla niego. Łapie się resztek życia ze strachu, że ojciec znów ją zostawi. A może to też już minęło, a teraz dręczy ją strach, że nie zobaczy jego twarzy, gdy wypuści mnie z objęć. Załamie się, jeśli to będę ja.
Chowam głowę w ramionach. Wcale mi się to nie podoba. Mam dość. Mama głaszcze mnie po plecach. Jezu, mam nadzieję, że to nie skręci w jakąś dziwną stronę. Może się zacząć do mnie kleić, jeśli serio wierzy, że jestem jej mężem
Biorę głęboki, powolny oddech – tak, jak mnie nauczono.
Mama nadal gładzi mnie po plecach. Czubki jej palców suną po mojej koszuli. Wszystko się we mnie przewraca jak zapadki w zamku trafiające na swoje miejsca. Dom opieki wypełnia woń ubikacji i stołówkowych obiadów, nad którymi dominuje zapach kurzu przypalającego się na żeberkach grzejnika i zatęchły odór nagrzanego, starego dywanu. Zamykam oczy i widzę karmazynowe tapety z kwiatowym wzorem i wypłowiały, zdeptany perski dywan na podłodze.
Zastanawiam się, o co chodzi ze stopami mojej matki.
Mama właśnie wróciła z pracy.
– Zajmij się moimi stopami – prosi, z trudem zzuwając buty.
Uruchamiam elektryczny kominek. Wiatrak kręci się nad plastikowymi, migocącymi węgielkami, podświetlonymi od środka czerwoną żarówką. Mama natychmiast zwala się na kanapę, jakby wraz ze zdjęciem butów uszły z niej resztki energii.
Stojąc w kuchni, napełniam miskę wrząca wodą z czajnika i dodaję tajemnicze zdrowotne sole wyciągnięte z szafki pod zlewem. Mama rozkłada pod stopami starą gazetę przyniesioną z komórki na węgiel. Zabieram specjalny nożyk i dobry, wciąż puszysty ręcznik. Kiedy wracam z pełną miską, woda przelewa się przez brzegi.
– Ostrożnie, dzieciaku – ostrzega mnie. Zaciskam zęby na wysuniętym z ust koniuszku języka, moje źrenice rozszerzają się z bólu. Dzięki temu przestaję fantazjować. Ból przywraca mi poczucie rzeczywistości. To liczne klapsy od mamy mnie tego nauczyły…
– Czy ty chcesz mnie zabić?! – wrzeszczy, dotykając stopą wrzątku.
Chichram się pod nosem i znów jestem w domu opieki. Kryję uśmiech w matczynych objęciach, a ona znów mnie mocniej przytula. Teraz mogę się rozpłakać – znów ją słyszałem w swojej głowie. Do tej pory milczała nawet w moich snach. Zapomniałem jej głosu, tak jak zapomina się twarze zmarłych. A teraz go odzyskałem. Odzyskałem moją matkę. Wystarczyło jedno słowo, by odtworzyć to połączenie.
– Jak tam twoje stopy, mamo? – pytam. Nie odpowiada.
Zastanawiam się, czy wciąż zdarza mi się przygryzać język? Raczej nie. Lata medytacji i ćwiczenia jogi nauczyły mnie innych metod powrotu do rzeczywistości, nie musiałem już sobie robić krzywdy, ale w tamtych czasach w Belfaście sztuka kontrolowania oddechu była czymś zupełnie nieznanym. Podobnie jak oliwki, czosnek, mężczyźni pchający dziecięce wózki i kobiety za kierownicami samochodów.
Jest mi nieco lepiej, oswajam się z tym uściskiem. W końcu to przecież miłe. Dla niej. Co z tego, że udaję własnego zmarłego ojca? Nie słyszałem, by ktoś tak robił. Zgaduję, że to jedna z tych rzeczy, o których ludzie nie rozmawiają.
Czy powie coś jeszcze? Nie tylko teraz, ale tak w ogóle? Sięgam ponad jej ramieniem i szukam w kieszeni telefonu. Mama łapie mnie za rękę i zmusza, bym ją znowu objął.
– Sięgam po telefon – wyjaśniam. Chcę ją nagrać. Zanim znów ją stracę.
– Nie – sprzeciwia się. Nie da się z tym dyskutować. Zaczynam się śmiać.
Znów przemówiła. Czuję się jak ojciec słyszący pierwsze słowo swojego dziecka. Albo nie, to zbyt dziwne.
– Jak twoje stopy, mamo?
Nie odpowiada. Jej stopy były naprawdę paskudne. Nadawały się na plakaty ostrzegające przed paleniem papierosów, nadużywaniem narkotyków, czy jakimś egzotycznym wirusem przywleczonym z dalekiej wycieczki. Zaognione, pokryte nagniotkami, małe palce wielkości kostek, stawy na paluchach przypominające łokcie.
Siedzę na dywanie w naszym starym domu, tym, który musiałem sprzedać, by zapewnić mamie opiekę. Oplatam nogami miskę i wpatruję się w matkę. Ma zaczerwienioną twarz i spocone czoło, a tajemnicze sole przemieniły się w magiczne opary. Dała się im oczarować i przeniosła się do raju.
Wkładam ręce w ukrop i unoszę jej stopę. Zdzieram paznokciem zmiękczoną skórę z pięty. Ścieram pilnikiem stwardniały naskórek, który zwija się jak lody zgarnięte nagrzaną łyżką. Zaczynam od najtrudniejszych miejsc, na pięcie i podeszwie, potem przechodzę do delikatniejszych fragmentów po bokach. Robię to tak długo, aż skóra jest znowu gładka, a palec sunie po niej z piskiem.
Mijają nas jakieś głosy, ale nie zwracam na nie uwagi. Mama łaskocze mnie po plecach i nie chcę jej przerywać. A co jeśli sama to przerwie? Przestanie mnie przytulać?
Brak mi tchu.
Oddychaj. Być może już nigdy mnie nie przytuli. Wewnątrz cały się kurczę, a ona przejmuje teren i tuli mnie coraz mocniej.
Powolny, głęboki wdech.
To musi mieć jakiś związek z ojcem. Stałaby się bardziej obecna, gdyby wciąż jej w jakiś sposób towarzyszył. Przypominałby jej, po co żyła. Może podczas odwiedzin mógłbym go udawać? Co ja wygaduję?
Powolny, długi wydech. I kolejny.
Jeśli to przez niego tu trafiła, to może mógłbym go wykorzystać, by jakoś to odwrócić? Choćby tylko trochę? Wiem, że nie żyje, ale…
Spodziewaliśmy się, że tata umrze. Przez raka od lat niknął w oczach. Żegnaliśmy się z nim kilka razy. Lekarz twierdził, że to rozpacz i żałoba wywołały u mamy przedwczesne objawy demencji. Nie wiedział, że żyła tylko dla ojca. Była mu całkowicie oddana. Jej mózg był od niego uzależniony. Zależało jej tylko na tym, by mu dogadzać. Ta miłość była jak gęsta mgła, która przesłoniła jej cały świat. Jego śmierć zniszczyła jej umysł, ale podejrzewam, że jej mózg przestał należeć do niej w chwili, gdy pierwszy raz ujrzała tatę. Kiedy odszedł, jej mózg się wyłączył. Stała się porzuconą zabawką bez baterii.
Kiedy wracam z kuchni, niosąc talk, mama półdrzemie, siedząc na kanapie.
– Połóż się – proszę, unosząc jej nogi. Siadam, opierając sobie jej stopy na kolanach. To właśnie dlatego mam długie paznokcie. Delikatnie muskam nimi gruzłowate żyły, przypominające długie, fioletowe gałęzie. Łaskocze ją.
– Wystarczy – przerywa mi, reagując zniecierpliwieniem na przyjemność nawet w półśnie. Szczęście to coś, czym można się cieszyć jedynie przez chwilę. Nie należało się nim rozkoszować.
Biedne stopy mojej mamy. Dwa etaty, oba na stojąco, tata natomiast ciągle siedział. Zawodowy kierowca na długich dystansach. Ja nazywałem go zawodowym bumelantem na długich dystansach. Obwiniałem go za jej stopy, za to, że musiała tak harować.
– Gdzie tato? – zapytałem, choć naprawdę próbowałem w ten sposób przekazać, że nie ma go tutaj, nigdy go nie ma, nie powinnaś tyle pracować, mogłabyś zauważyć, jak bardzo cię kocham, bardziej niż jego, dlaczego go właściwie kochasz, skoro nigdy go nie ma, nawet kiedy wraca z pracy?
Wiedziała, o co mi chodzi. Teraz to rozumiem. Dlatego, że coś mi wtedy opowiedziała.
– Mówiłam ci już, jak poznałam tatę? – zapytała, zamykając oczy.
Wyjaśniła, jak w wieku czternastu lat opuściła szkołę i znalazła pracę w młynie. Musiały pracować boso, bo podłogi były ciągle mokre. Kiwała głową, przysłuchując się rozmowom pozostałych pracownic, ale każdy ranek spędzała przede wszystkim na wpatrywaniu się zegar i oczekiwaniu na przerwę. Nie chciała rozminąć się z tatą.
Spotkała go na tańcach. Twierdziła, że był przystojny, szykownie się ubierał, tańczył jak sam Diabeł i potrafił przekonać samą Śmierć, żeby poszła z nim na pięterko.
Zakochali się w sobie.
Tata pracował wtedy w mieście i zaraz po obiedzie musiał pędzić ulicami Belfastu, pokonując pięć kilometrów dzielące go od fabryki. Mama czekała do wpół do drugiej, a potem podchodziła do niewielkiego okienka na piętrze młyna. Była zbyt niska, by wyjrzeć na zewnątrz, ale stojąc na palcach, mogła wyciągnąć rękę i pomachać. Wiedziała, że jest tam, na ulicy poniżej i wyobrażała sobie, jak jej odmachuje.
Tata twierdził, że wypatrywał jej machania, a potem, gdy jej ręka znikała z niewielkiego kwadratu na trzecim piętrze, pędził do roboty, mijając katolickie i protestanckie dzielnice. Ryzykował życiem tylko po to, by zobaczyć, jak do niego macha.
Nie wierzyłem w tę jego wersję. Robił ją w konia. Machała do pustej ulicy.
– Skąd wiesz, że tam wtedy stał? – zapytałem. W całkowitej ciszy wpatrywałem się w jej włosy na nogach, które stanęły na baczność, tak jak wtedy, gdy ją łaskotałem. Potarła ramiona.
Już nigdy więcej nie poprosiła, bym zajął się jej stopami.
Mama łaskocze mnie po plecach. Może sobie przypomniała, jak to ja ją łaskotałem?
Otaczają mnie podopieczni wożeni na kolację. Przytulam ją mocniej. Mama sunie palcami po moich ramionach, bada nimi kontynenty moich pleców. Czekam, aż przestanie. Na chwilę, kiedy powie sobie „dość”.
Ten moment jednak nie nadchodzi, a ja rozpuszczam się jak te sole, które tak uwielbiała.
Może jednak tata przebiegał każdego dnia tę drogę tam i z powrotem. Może machał drobniutkiej rączce widocznej w oknie na trzecim piętrze. Może chciała, żebym wiedział, jak bardzo mnie kocha i dlatego mnie łaskocze, tak, jak ja łaskotałem ją lata temu. A może tylko chciałem w to wierzyć. Tak sobie wybrałem.
– Napijesz się herbaty z mamą?
Otwieram oczy i patrzę na uśmiechniętą pielęgniarkę.
– Tak – odpowiadam.
– Przez cały dzień wskazywała dziś swoje stopy. – Pielęgniarka marszczy brew.
– Acha – dociera do mnie. – Macie tu może miskę?
przełożył Marcin Wróbel
This story was commissioned by BBC Radio 4 and aired in the UK March 2014. This translation was commissioned by MF Opowiadania – Int. Short Story Festival where I read in 2015. The English version was published for the first time by The London Magazine April 2016.